wtorek, 26 lipca 2011

dość późna kaligrafia

niebywale ciężkie otchłanie temperatury lata zmusiły mnie, by chronić się pod sufitem przez prawie cały dzień - i choć należę do tych, co to w domku posiedzieć lubią, to nie dziś, o nie, na to nie miałem ochoty. ale tak się stało, i pobyłem trochę sam ze sobą, co u mnie budzi zawsze, do wyboru: a) artystyczne przebudzenie, nadmiar weny, energii, pomysłów, bla bla bla, et cetera ; b) lenistwo.

oczywiście dziś w ruch poszło to drugie.

mam wakacje, do kurwy. muszę znaleźć sobie zajęcie na wypadek, gdy już wszyscy zawiodą i nie będzie z kim dzielić czasu. ale takie wiecie, zajęcie, przy kompie to sobie można. nie wiem, zacznę kapsle zbierać, albo robić modele z zapałek.

powoli wariuję. jesteście tego świadkami. pomnijcie moje słowa.

wtorek, 5 lipca 2011

po troszku

siedzę z moją wieczorną herbatą przed biurkiem, z głośników płynie muzyka. tak więc w odpowiedniej atmosferze zaczynam naginać rzeczywistość.

jeśli zastanawiacie się, co to znaczy, to wam opowiem.

pora dnia zmienia się w niebyt. niechrześcijański niebyt, gdyż dziś dowiedziałem się, że filozofia chrześcijan różni się od innych filozofii zasadniczo założeniem, że wszystko jest. wszystko jest bytem. tak więc ja wybieram ścieżkę bezbożną i podążam za Kartezjuszem, zmieniając godzinę 22 w niebyt.

miejsce i czas akcji z tu i teraz przeistaczają się w zdecydowanie nie tu i zdecydowanie nieprędko. mapy odpływają, ulice się nie nazywają, numery bloków się nie uporządkowują, mieszkania zmieniają kolejność. twarze w oknach jakby nie te, co zwykle.

układ przestaje być wytworem z góry zaplanowanym. układ zaczyna układać sam siebie, ergo przestaje być układem i zaczyna być samoistną strukturą, na którą nie mam wpływu. tak dobrze się czuję, gdy jestem pozbawiony władzy. kontrola nad czymś sprawia, że paraliżuje mnie strach. wolę, gdy ktoś inny odpowiada za to, co dzieje się wokół, wtedy nie czuję się winny, gdy coś idzie nie tak, jak powinno. odpowiedzialność spływa na kogoś innego.

i tylko para z ciepłej herbaty przypomina, że jestem, gdzie jestem.

poniedziałek, 4 lipca 2011

mój pesel, mój

od czasu uzyskania wyników matury jedyną rzeczą, o której jestem w stanie myśleć, są wyniki rekrutacji na studia. wyniki w mojej głowie dzwonią i dzwonią. nawet jeśli zadzwonią radosną nowiną, to i tak będę się martwił, że nie dam rady pociągnąć dwóch kierunków naraz, o których tak marzę i śnię.

urban urban ogarnij się. ogarnij się mówi cichy głosik w mojej głowie za każdym razem, gdy zaczynam biadolić a co to będzie co to będzie.

a przecież jest tyle rzeczy, którymi naprawdę warto się zająć, pomyśleć. deszcz zalewa miasto szarą maścią nieciekawą, warto by pomyśleć o czymś cieplejszym do zarzucenia na plecy. chodniki zmoczone i zmoknięte, nie mam innych butów tylko te dresiarskie coby nie zamoczyć stóp?

i wychodzi na to, że jedyne, co jeszcze zwraca moją uwagę, to pogoda. starzeję się z każdym dniem (nie wspominając, że za kilka dni już nie będę radosnym, jebniętym nastolatkiem. jak powinienem ubrać się na okazję zakończenia najgorszego okresu w życiu człowieka? co mówicie? że dalej jeszcze gorzej? no tak. czyli niespecjalna okazja na odświętny ubiór) i widzę to w lustrze, przypominam chorą mieszankę własnego dziadka i matki (gdzie ojciec? gdzie ojciec? tato?).

tak siedząc i marudząc sam do siebie x wieczorów temu naskrobałem jeszcze kilka słów na kawałku kartki, zajmującym zaszczytne miejsce obok monitora. przytoczę:

stanowczo odmawiam rozmowy
podkreślam stanowczość tonem
czy jestem tylko korniszonem?

przyznam, że absolutnie nie mam pewności co do podstaw powstania tego tekstu literackiego. czy ja piłem? czy byłem na haju od sporej ilości neo-anginu? wciągam to gówno nosem? rozglądałem się niepewnie, zadając sobie pytania, na które nie znałem odpowiedzi. przestałem ufać samemu sobie. kiedy nie ufa się sobie, to robi się ciężko, wręcz pora zacząć się bać. i już narzuca mi się definicja syndromu obcej ręki, że w nocy się sam zajebię i potem znajdą mnie w pościeli z ręką na szyi, ochlapanego własną krwią, śliną i spermą. nie uśmiecha mi się taki koniec. nie teraz, kiedy muszę dostać się na dobre studia, żeby rodzina była dumna.